„Dziękujemy Orlej Straży, dziękujemy Polakom” – raport z wyjazdu do Iraku
Cytowane w temacie tego posta słowa słyszeliśmy wczoraj i dzisiaj dziesiątki razy. Nie po wdzięczność jednak tu przyjechaliśmy.
Naszym zadaniem jest dokumentacja wszystkich naszych dotychczasowych działań wspierających ofiary terroryzmu w Iraku.
Nasza ekipa składająca się z czterech osób to: Wojtek – operator oraz fotograf, Piotr – ratownik medyczny, Darek dokumentujący wszystko niczym protokolant oraz ja – Dawid – wolontariusz fundacji, który opisze Wam jaką sytuację tutaj zastaliśmy.
Szef, wódz, głównodowodzący Bartek Rutkowski odprowadził nas na stację kolejową w Gdańsku skąd wyruszyliśmy w trwającą blisko dwadzieścia godzin podróż. W moje ręce wręczył teczkę zadań, a gdy załadowaliśmy się już do pociągu, przez okno wykrzykiwał ostatnie wskazówki.
Lotnisko w Irbilu przywitało nas duchotą i ciężkim do oddychania powietrzem. Nasz kierowca już był na miejscu, aby zabrać nas w miejsce, do którego nikt z nas, nawet w koszmarach nie chciał by trafić.
Khanke, bo o tej miejscowości mowa to niewielka wieś, wokół której rozciąga się bezkres namiotów i prowizorycznych budyneczków.
Tam w skrajnie niekorzystnych warunkach żyje blisko 16 000 jazydów, którzy uciekli przed ISIS. Niektórzy radzą sobie lepiej, inni gorzej. Najcięższą sytuację mają samotne matki z małymi dziećmi.
Zanim jednak tam dotarliśmy czekało nas miłe przyjęcie. Dostaliśmy materace do spania i kuchnię oraz toaletę do naszej dyspozycji. W tutejszych warunkach nie każdy może pozwolić sobie na taki „luksus”. Dwie godziny drzemki po podróży musiały wystarczyć.
Zabraliśmy potrzebne rzeczy i ruszyliśmy do ośrodka edukacyjnego współprowadzonego przez nas oraz fundację Ourbridge. Tam swój popis miał dać Wojtek, który nie opuszczał kamery nawet na moment. Krótka rozmowa z nauczycielami i uczniami ośrodka dała nam jasny przekaz – to co dla nich robimy ma ogromny sens. Dzieci uczą się matematyki, biologi, języka angielskiego oraz innych przedmiotów. Mają do dyspozycji plac zabaw oraz kadrę młodych nauczycieli, którzy jako wolontariusze poświęcają im maksimum swojego czasu i uwagi.
To dodało nam skrzydeł i w momencie zapomnieliśmy o nieprzespanej nocy i palącym kark słońcu. Chwilę później miało się okazać, że wcale nie jest tak dobrze jak na witającym nas obrazku.
Dwie minuty drogi od ośrodka trafiliśmy w sam środek piekła na ziemi. Namioty szyte z worków po mące lub ryżu, dzieci biegające boso po błotnistych alejkach i tysiące oczu wpatrzonych w nas bez nadziei na lepszy los. Nie to chciałem ujrzeć, choć zdawałem sobie doskonale sprawę jak tu jest. Byłem tu rok temu i bez oporów powiem, że wiele się nie zmieniło. Rzuciłem okiem na twarze moich kolegów i uświadomiłem sobie, że ten widok zadziałał na nich równie mocno jak na mnie. Objechanie obozu, wraz z przylegającym do niego dzikim obozowiskiem zajęło nam prawie cały dzień. Kolejny spędziliśmy na rozmowach o planach jakie możemy przedsięwziąć, aby w jakiś sposób pomóc chociaż części z mieszkańców tego miejsca.
Była jednak iskierka nadziei w postaci właściciela sklepu, szewca oraz osiemnastoletniej dziewczyny prowadzącej sklep z ubraniami.
Wsparcie zebrane w Polsce od ludzi o wielkim sercu pozwoliło nam otworzyć te miejsca. Oprowadzając nas po swoich namiotach, ci którym pomogliśmy, bez namysłu mówili, że nasze wsparcie odmieniło ich życie. Stać ich na jedzenie, wodę, a przede wszystkim zwrócono im trochę ludzkiej godności.
Chętnie napisałbym więcej o pierwszych wrażeniach po dłuższym czasie nieobecności tutaj, ale za kilka minut ruszamy dalej. Za kilka dni mam nadzieję, uda znaleźć się chwilę, aby napisać więcej. Mamy trochę roboty do zrobienia a na plecach czujemy oddech Bartka, który co i rusz dopytuje jak nam idzie. Jest z nami duchem i messengerem.