Osiem lat w namiocie
Jezydzi to jedna z grup społecznych, czy też raczej mniejszości etnicznych, do której w dużej mierze kierujemy nasze wsparcie. Dlaczego nadal im pomagamy, choć de facto nie toczą się już w Iraku działania wojenne?
O tym kim są Jezydzi, jakimi są ludźmi i dlaczego terroryści z ISIS dokonali na nich ludobójstwa, pisałem w obszernym artykule w listopadzie ubiegłego roku (Jezydzi. Mniejszość etniczna czy naród?). Warto go przeczytać przed lekturą poniższego tekstu, ponieważ opisywałem tam również sytuację, w jakiej obecnie znajdują się ofiary tej zbrodni.
Odpowiedź na pytanie „dlaczego nadal pomagamy ludziom, na których terroryści dokonali ludobójstwa prawie 8 lat temu” jest dosyć łatwa. Ponieważ oni wciąż potrzebują naszego wsparcia. Taką złotą myślą można by zakończyć ten temat, ale my nie ograniczamy się do zdawkowych odpowiedzi. Chcemy, aby każdy z Was zrozumiał, że wojna to nie film, bo istnieje jeszcze wiele scen po napisach końcowych. Wydarzenia, które miały miejsce w Iraku są żywym przykładem na to, jak powierzchowne jest dziś zainteresowanie świata ludzką tragedią. Bomby już nie wybuchają, więc rozpoczęły się poszukiwania sensacji gdzie indziej.
A przecież śmierć tysięcy osób, porwanie kilkunastu tysięcy kobiet i dzieci oraz masowy exodus kolejnych dziesiątek tysięcy ludzi, musi mieć daleko idące konsekwencje dla całej społeczności. Dodajmy, że społeczności, która nie jest duża, bo liczy, według różnych szacunków, od pół miliona do 700 tysięcy osób. Naturalnym wydaje się, więc zadać kolejne pytanie, czyli „jak długo będziemy pomagać?” I tu również wypadałoby powiedzieć, że tak długo, jak będzie trzeba. Nie mamy na to planu, bo każda strategia powinna zakładać zmienność warunków.
Minęło już sporo czasu (od ludobójstwa), jednak zbyt mało, aby rany mogły się w pełni zabliźnić. Nie sprzyja temu również fakt, że mimo upływu lat, nadal tysiące osób nie otrzymało dostatecznego wsparcia ze strony organizacji humanitarnych, ale też własnego rządu. Dobrze to widać szczególnie teraz, kiedy mieszkańcy Sardashty w Górach Sindżar, gdzie znajduje się największy dziki (nieoficjalny) obóz dla przesiedleńców w Iraku, padli ofiarą klęski żywiołowej.
Nadzieja zasypana śniegiem
Wspomniany region nawiedziła w ostatnich dniach potężna śnieżyca. Drogi zostały zasypane, a wiele miejscowości zostało odciętych od świata. Ludzie nie mieli nawet gdzie się schronić, ponieważ porywisty wiatr bez trudu przenikał przez cienkie ścianki namiotów. Namiotów, które mają kilka lat, są poniszczone i wysuszone od prażącego letniego słońca i tak naprawdę, nie zabezpieczają już przed warunkami atmosferycznymi.
Mieszkają w nich ludzie, którzy stracili domy w wyniku działań ISIS. Ofiary ludobójstwa. Te tymczasowe schronienia dostali od ONZ-tu w 2014 roku i choć niedługo minie 8 lat od tamtej tragedii, to wciąż są skazani na życie w takich warunkach. Na horyzoncie nie widać poprawy tej dramatycznej sytuacji. Większość światowych organizacji już wycofała się z Iraku, ponieważ skończyły się dotacje na projekty humanitarne. Wiele z nich, nigdy nawet tutaj nie dotarła, ponieważ obóz Sardashty jest obozem nieoficjalnym. Nie ma go na mapach, więc dla wielu, po prostu nie istnieje. Takie są niestety realia pomocy humanitarnej, która zazwyczaj udzielana jest wtedy, gdy jest zainteresowanie mediów i kiedy są środki rządowe, unijne lub ze specjalnych funduszy na danych kraj. Potem nie ma już żadnego wsparcia, bo cała uwaga przekierowywana jest w inny zakątek świata. Tam, gdzie akurat trwa jakiś konflikt i jest okazja na uzyskanie dotacji.
Patrząc na zdjęcia zasypanego śniegiem obozu, można odnieść wrażenie, że są zrobione w wiosce Inuitów na Alasce, a nie w kojarzącym się z pustynnego klimatu Iraku. Latem temperatura w słońcu potrafi tutaj przekroczyć 50 stopni Celsjusza, a od marca do września praktycznie nie ma opadów. Roślinność jest dosyć uboga, a pola uprawne wymagają nawodnienia. Gleba jest gliniasta i nie przepuszcza wody, co w kontekście roztopów, może przynieść kolejną klęskę w postaci powodzi. Widok takiej ilości śniegu jest zaskoczeniem dla nas, ale też dla samych mieszkańców Sindżaru, którzy najzwyczajniej, nie są przygotowani na nagły ataku zimy. Nie mają przecież pieców, ani centralnego ogrzewania. Jedynym źródłem ciepła w namiotach są grzejniki na naftę, którą zresztą kosztuje sporo, jak na warunki ludzi, którzy nie otrząsnęli się jeszcze po tragedii, jaka ich spotkała.
Reakcji, jak zwykle brak
Jak już wspomniałem, mieszkańcy Sindżaru oraz wielu innych regionów, które ucierpiały wskutek ataków ISIS, nie mają co liczyć na reakcję największych organizacji humanitarnych, które mają siły i środki, aby podjąć jakieś działania. Biurokratyczna maszyna rozpędza się bardzo powoli i zanim ktoś wpadnie na pomysł, aby rozeznać się w sytuacji, zima minie, a potem znów temat Jezydów pójdzie do szuflady. Iracki rząd również nie kwapi się, aby pomóc. Jezydów traktuje się w Iraku, jak obywateli niższej kategorii, wykorzystując ich jedynie do wewnętrznych rozgrywek. Zresztą taka jest charakterystyka rządów wielu krajów tego regionu. W parlamentach z reguły zasiadają ludzie, którzy szukają dobrej posady i ani myślą, aby wychylić nos dalej, niż jest to konieczne. W przypadku Sindżaru dochodzi jeszcze kwestia jego niestabilności i braku bezpieczeństwa. W regionie jest kilka różnych frakcji politycznych i wojskowych, które nie potrafią się ze sobą dogadać, a miejsce to traktują, jako własną strefę wpływów.
Dlatego właśnie staramy się konsekwentnie pomagać tym ludziom, na tyle, na ile jesteśmy w stanie. Nie jest to medialne. Nie wywołuje już takiego zainteresowania i coraz trudniej nam jest zebrać pieniądze, choć potrzeby są wciąż olbrzymie. Pozostaliśmy jednymi z niewielu, których nadal obchodzi los ofiar ludobójstwa. Każdy kolejny wybudowany dom, każde otwarte miejsce pracy czy nawet pomoc doraźna, sprawiają, że jesteśmy odrobinę bliżej celu. Celu oczywiście w sensie metaforycznym, bo trudno jest go zdefiniować. Można powiedzieć, że kolejna rodzina, której pomożemy, jest krokiem naprzód, ale ile tych kroków mamy do pokonania, na razie nie wiemy.